Dziś już takich aptek nie ma, zostały rekwizyty, którymi się ozdabia nowoczesne ekspedycje. I ja właśnie mam słabość do nich. Gdy Mama otwierała własną aptekę, kupiła okazyjne brązowe naczynia na składniki leków. Na szczęście nigdy nie musiała otwierać receptury, a naczynia zostały i zdobią dom.
W białych ciężkich misach (które też pewnie mają swoją fachową nazwę) Mama ucierała kremy na pyszne torty - makowy i truskawkowy. Ja teraz w jednej trzymam warzywa.W ogóle mam słabość do przedmiotów, które kiedyś już komuś służyły w jakiś sposób, a jeszcze fajniej jest, jak zmieniają przeznaczenie. Taki emocjonalny recykling.
A teraz chwilę o nalewkach. Zawsze mi się to zdawało niezwykle trudne i skomplikowane, a tu się okazuje, że to tak naprawdę kwestia czasu i w większości przypadków zalania alkoholem/zasypania cukrem. Jedynie w przypadku aronii trzeba na początku trochę się wysilić. Robiłam już nalewkę orzechową, wiśniową, malinową, z czarnej porzeczki i aronii (moje dwie faworytki). Ekspertem jeszcze nie jestem - mimo, że rzecz nietrudna, to trzeba praktyki, głównie jeśli idzie o proporcje. Ale dzięki temu zajęciu moja słabość do butelek (nie do butelki:) znalazła zastosowanie. Zawsze mam problem z wyrzuceniem ładnej butelki. I tak się plączą po całym mieszkaniu, ale teraz przynajmniej część się przydała. Na zdjęciu widać trzy słoiki w drugim etapie robienia nalewki - pierwszy od lewej to wiśnie, drugi malinki, a trzeci czarna porzeczka. Pierwszym zazwyczaj jest zalanie owoców alkoholem - trzeba odczekać stosowną ilość czasu, zlewamy, następnie owoce zasypujemy cukrem, znowu czekamy, zlewamy, łączymy dwa płyny i znowu czekamy, aż napój dojrzeje. Ot, i cała filozofia. A w tak zwanym międzyczasie stoją sobie i cieszą oko.
A na do widzenia jeszcze widoczek z wczorajszego spaceru po lesie. Było naprawdę pięknie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz